Iga Niewiadomska : Spotykam was przy pracy nad albumem  „Kosmogonia”.
To świat Krzysztofa Pendereckiego i Jego żony Elżbiety, zamknięty w fotografiach z życia
koncertowego oraz z ukochanych Lusławic, miejsca, w którym odpoczywali i gdzie był ich
dom. Jak rozpoczęła się ta współpraca?

Janusz Marynowski: Po śmierci Profesora miałem poczucie gigantycznej pustki. Jego
odejście poczyniło emocjonalną wyrwę w moim życiu zawodowym i prywatnym. Chciałem w
jakiś metafizyczny sposób przedłużyć obecność Maestra. Świat stracił wielkiego
kompozytora, nasza orkiestra – dyrektora i dyrygenta, a ja – bliskiego mi człowieka.
Zastanawiałem się, jak złożyć osobisty hołd, pokazując Go jako miłego, ciepłego,
bezpośredniego, czułego dla mnie przyjaciela i równocześnie wielką postać muzyki
współczesnej. Miałem zdjęcia, które robiłem przez trzydzieści lat.

Iga: Kontrabasista zajął się fotografią. Kiedy zorientowałeś się, że jest to dla ciebie równie
ważne jak muzyka?

Janusz: Miałem coś, czego nie mają zawodowi fotografowie – szansę, by wejść do garderoby
Mistrza, przebywać w tej przestrzeni tuż przed koncertem, po nim oraz w trakcie próby. Dla
mnie Krzysztof Penderecki nie był osobnym bytem. Fundamentalnym elementem tego
fenomenu wielkiego kompozytora była Jego żona Elżbieta. W pewnym sensie zaskakiwała
mnie i wzruszała jej niezwykła, otwarta czułość w stosunku do Maestra. Na zdjęciach
starałem się zawsze uchwycić te chwile.
Jedno z pierwszych zdjęć Krzysztofa Pendereckiego powstało w Ameryce Południowej.
Nagle okazało się, że trzeba przygotować jakieś wydruki. Pojechaliśmy we trójkę z panią
Elżbietą do centrum handlowego. Zapytałem Maestra, czy mogę zrobić mu zdjęcie. Potem
zadałem to pytanie po raz kolejny przy innej okazji. Za trzecim razem odpowiedział podobnie
jak Yehudi Menuhin: „Ty się nie pytaj, tylko rób!”.

Iga: Szukając wsparcia jakiejś publicznej organizacji zajmującej się kulturą, trafiłeś do
Instytutu Adama Mickiewicza. To wtedy zdałeś sobie sprawę, że muzyka stanowi tylko jeden
z aspektów życia Maestra i żeby móc je wszystkie opisać, potrzeba czegoś więcej, jakiejś
innej wrażliwości, która dopełni ów obraz?

Janusz: Pomyślałem, że Krzysztof Penderecki tworzył też innego rodzaju partyturę.
Nazwałbym to partyturą ogrodową… zapis nutowy drzew, krzewów, stworzenie genialnego
arboretum. Oczywiście, że miłość do muzyki była olbrzymia, jednak myślę sobie, że to
właśnie poczucie organicznego związku z naturą było w Jego przypadku czymś najbardziej
pierwotnym i głębokim. Tam w ogrodzie był Stwórcą. Skomponowanie arboretum na
obszarze kilkudziesięciu hektarów, posadzenie 5000 gatunków drzew (nie sztuk, a właśnie
gatunków), co tworzy drugi największy drzewostan w Polsce, jest czymś fascynującym.
Kiedy Krzysztof odwiedzał mnie w Podkowie Leśnej najpierw szedł do ogrodu. Nie napił się
kawy czy herbaty, nie usiadł, zanim nie przyjrzał się uważnie, jak rosną moje drzewa i
krzewy. Gdy w takich chwilach pytałem go o plany zawodowe, wolał kierować swoją uwagę
na rośliny. Widziałem wtedy u niego ten niesamowity błysk w oku. Dlatego też przy naszym
ponownym spotkaniu w Instytucie Adama Mickiewicza, powiedziałem, że moja praca musi
zawierać zarówno kadry z koncertów, z naszych tournée, jak i zdjęcia natury, ogrodu w
Lusławicach. Uważałem, że to integralna część życia Maestra. Nadal tak myślę.

Iga: Nie chciałeś jednak fotografować tego ogrodu. Zaproponowałeś zrobienie pejzażowych
zdjęć Tamarze. Skąd ten pomysł?

Janusz: We wrześniu 2022 roku odbywała się w siedzibie Sinfonia Varsovia wystawa Tamary
Pieńko zatytułowana „VII Symfonia. Dźwięki miłości”. Zobaczyłem jej zdjęcia i zdałem
sobie sprawę, jak fenomenalnie i czule fotografuje. Miałem wrażenie, że ta wystawa odbywa
się w salach orkiestry nie przez przypadek. Ogród w Lusławicach potrzebował subtelnego i
wrażliwego artysty. Zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym projekcie.

Iga: Czy kształt albumu, koncepcja edytorska pojawiła się od razu czy też wymagała dyskusji
i kompromisów?

Janusz: Szybko okazało się, że powinniśmy zestawić ze sobą zdjęcia moje i Tamary. W ten
sposób wspólnie budowaliśmy artystyczny dialog. Oczywiście można było zdecydować, że
album będzie miał dwójkę autorów, jednak my chcieliśmy, żeby współtworzyły go cztery
osoby. Z pewnością jego współautorami są również Elżbieta Penderecka poprzez wywiad
oraz Krzysztof Penderecki dzięki zawartym tu fragmentom Jego tekstów. Ów dodany
kontekst niezwykle pomaga zrozumieć pewne sytuacje czy odczytać określone rytmy, które
pojawiają się w fotografiach.

Iga: Tamaro, wkroczyłaś do świata Krzysztofa Pendereckiego, w którym Janusz przebywał
już od dawna. Miał swoją kolekcję zdjęć, która powstawała latami. Był w jakimś stopniu
przygotowany na ten moment. Jak zareagowałaś na propozycję współpracy?

Tamara Pieńko: Projekt okazał się monstrualnym wyzwaniem. Wystawa „VII Symfonia.
Dźwięki miłości” była dla mnie wyjątkowa, bardzo osobista. Nie ukrywam, że miała w sobie
muzyczny rytm. Teraz widzę, że była też świetnym przygotowaniem do „Kosmogonii”.
Janusz, nie znając mnie wcześniej, uwierzył, że podołam temu zadaniu. Ma tę swoistą
wrażliwość muzyczną i od razu wychwycił rytm, strukturę i napięcie poprzedniego projektu
oraz czułość, którą był przesiąknięty. To było bardzo cenne. Już od pierwszej rozmowy
zdałam sobie sprawę, że dotykam kolejnego, cudownego projektu w moim życiu. Aż
zdrętwiałam ze szczęścia, kiedy okazało się, że po zakończonej realizacji zdjęć z Tadeuszem
Rolke do VII Symfonii pojawia się na mojej drodze kolejny mistrz, Krzysztof Penderecki.
Nie ukrywam, że byłam zaskoczona.

Iga: Jeszcze wtedy nie wiedziałaś, że bohaterem twojej twórczej ekspresji stanie się ogród w
Lusławicach?

Tamara: Janusz wprowadzał mnie w ten klimat chyba od samego początku. Byliśmy zgodni,
że chodzi o taką naturalną część całego projektu „Kosmogonii”. Obawiałabym się tego,
gdyby ta propozycja przyszła do mnie, powiedzmy, siedem lat temu. Teraz pomogły mi
doświadczenia zdobyte przy wcześniejszych przedsięwzięciach twórczych, w pracy nad
którymi zaczęłam już przekształcać i opracowywać naturę. Miałam więc pewne wyobrażenia
na ten temat. Wiedziałam, że pejzaż może być metaforą, i że umiem to pokazać. To nie było
łatwe. Nie znałam dobrze twórczości Krzysztofa Pendereckiego. Po rozmowie z Januszem
sięgnęłam po utwory Maestra, ale przyznam, że nie bardzo potrafiłam je zrozumieć.
Szukałam głębi, słuchałam i słuchałam. Pojechaliśmy też z Januszem na wyprawę do
Lusławic i zobaczyłam ten przepiękny ogród.

Iga: Dla ciebie, Tamaro, to był pierwszy raz w Lusławicach, Janusz bywał tam już wcześniej.
W nieco tajemniczy sposób wspomnieliście, że w trakcie Waszej wizyty miał miejsce
niezwykle symboliczny moment.

Tamara: To był koniec wiosny, a może początek lata. Przyjeżdżamy do Lusławic, czuję się
niezwykle wzruszona. Wchodzimy do dużej sali, w której ćwiczy orkiestra. Nagle słyszę
znajome dźwięki, w miejscu stworzonym przez Krzysztofa Pendereckiego rozbrzmiewa VII
symfonia Beethovena. Magiczne połączenie mojego poprzedniego projektu z teraźniejszością.
Zaczęliśmy się śmiać, że Maestro daje nam znak, że akceptuje nasz pomysł.

Iga: Jak wyglądał pobyt w Lusławicach? Jakie wrażenie zrobił na Tobie ogród? Od razu
zaczęłaś robić zdjęcia?

Tamara: Wspólnie z Januszem spacerowaliśmy po tej pięknej przestrzeni. Chodziłam,
chłonęłam wyjątkową urodę tego miejsca, ale jednocześnie towarzyszył mi lęk. Co ja mam
tutaj zobaczyć? Podziwiasz kwitnące drzewo, słyszysz dźwięki natury, czujesz zapachy… ale
jeszcze nie widzisz tego „czegoś”. Pierwszy spacer, drugi spacer, pierwsza próba zdjęć.
Miałam mnóstwo wątpliwości, gdyż czułam, że nie o to mi chodzi. Istotą nie jest to, co widzę.
W pewnym momencie pomyślałam, że to nie w ogrodzie powinnam szukać inspiracji, lecz w
filozofii, myślach i doświadczeniach Profesora. Zaczęłam współpracować z Jadwigą,
niewiarygodną skarbnicą wiedzy o Profesorze i ogrodnikiem Stanisławem, którzy byli dużym
wsparciem przy tworzeniu tej części materiału zdjęciowego. Dzięki ich otwartości i
zaangażowaniu mogłam zobaczyć ten ogród inaczej. Za każdym razem podczas rozmów z
Jadwigą i Stanisławem widziałam, że Profesor wciąż w tej przestrzeni żyje. Zaczęłam czuć
Jego obecność w drzewach, powietrzu, gąszczu roślin.
Przeglądałam różne teksty Profesora. Zwróciłam wtedy uwagę na cytaty, które wskazywały
na połączenie Jego dwóch kreatywnych światów, czyli świata muzyki i świata ogrodu.
Przeczytałam, że Maestro nie sadził drzew, tylko komponował ogród. Znalazłam wspólny
mianownik między muzyką a naturą.

Iga: Jak wobec tego przełożyć geniusz Krzysztofa Pendereckiego na fotografie? Jak usłyszeć
muzykę dzięki obrazowi?

Tamara: W pierwszych miesiącach moja praca polegała na eksplorowaniu myśli i filozofii
Profesora. Poznawałam strukturę ogrodu. Chodziłam tam o każdej porze dnia, czasami także
nocą. Obcowałam z Jego magią w różnych porach roku. Słuchałam muzyki. Im więcej
wiedziałam o tekstach Krzysztofa Pendereckiego, tym bardziej rozumiałam Jego muzykę.
Muszę podkreślić, że ostatnim elementem wzmacniającym pomysł pokazania ogrodu w
sposób, który oglądają państwo w albumie, była właśnie muzyka. Udało mi się w końcu
usłyszeć dźwięki, które widziałam również w tamtejszej przyrodzie.
W tworzonych przez siebie ujęciach właściwie wychodzę poza granice fotografii. Te obrazy
są poddawane manipulacji. Pamiętam dzień, w którym Jadwiga pokazała mi, jak Profesor
tworzył swoją muzykę. Na długiej przestrzeni papierowej kartki rysował formy kompozycji i
dopiero później wypełniał poszczególne elementy nutami. Podobnie komponował ogród,
widziałam w Jego zapiskach dokładnie rozrysowany plan. Był bardzo podobny do zapisu
nutowego. Wtedy po raz pierwszy doznałam olśnienia. (tu zamieszczamy plan)
Zaczynając rozumieć muzykę Profesora i widząc, jak łamał schematy, pomyślałam, że ja
również muszę złamać formę fotograficzną, ożywić ten ogród, wydobyć z niego rytm. Tak się
zaczęła moja praca przy zdjęciach. Próbowałam rozbudzić niektóre elementy, sprawić, żeby
się poruszały, drgały. Gdy chodziłam po ogrodzie, intensywnie czułam, że jest w tym coś
więcej, jednak na początku niczego nie widziałam. Dopiero kiedy połączyłam te emocje z
wiedzą o Profesorze i z Jego muzyką, zaczęłam to wszystko pojmować.

Iga: To była jedyna wspólna wyprawa do Lusławic, a potem Ty Janusz zostawiłeś Tamarę,
żeby odnalazła własną fotograficzną drogę, prawda?

Janusz: Tak. Później Tamara wracała tam już sama. Zauważyłem, że ten akt fotografowania
przestrzeni jest bardzo intymną czynnością i chyba nie należy w tym przeszkadzać. To
artystka na swój sposób musi odnaleźć własny język ekspresji. Dla mnie czymś znamiennym
jest projekt ogrodowego labiryntu i dojścia do niego. W tej idealnej strukturze słyszę z
niezwykłą precyzją Krzysztofa Pendereckiego jako dyrygenta. To nie był artysta, który
udawał, że robi wielką sztukę. Mówił: „Jest napisane piano, macie grać piano, jest napisane
forte, macie grać forte. Uważajcie, kompozytor jeszcze żyje!”. I zawsze ta forma była po
prostu przejrzysta. Ja to dokładnie widzę w strukturze projektu labiryntu.

Tamara: Niesamowita wiedza i wrażliwość muzyczna Janusza były dla mnie olbrzymią
wartością i wnosiły bardzo dużo do mojej pracy. W tych pierwszych wyprawach do Lusławic
towarzyszył mi jeden z cytatów Profesora, który mnie wzmacniał: „w błądzeniu jest metoda”.
Więc chodziłam po tym ogrodzie, po tym labiryncie – raz, drugi, trzeci i powtarzałam „w
błądzeniu jest metoda”.

Janusz: Ciekawe, bo w ogóle nie słychać „błądzenia” w Jego twórczości. Był ikoną
muzycznej awangardy, zarówno w Polsce, jak i Europie. Zapuścił się w odległe rejony i
zabrał ze sobą całe grono kompozytorów. Jednak – moim zdaniem – później ich tam zostawił i
powrócił do komponowania klasycznego. Właściwie nie słyszę u niego żadnych wątpliwości.

Iga: Jaka jest wobec tego Wasza definicja muzyki Krzysztofa Pendereckiego?

Janusz: Ta muzyka jest zbudowana jak wariacje Bacha. Zmienisz jedną nutę i wszystko się
rozpada, nie ma sensu. Na początku, przez pierwsze lata wykonywania utworów Krzysztofa
Pendereckiego, nie miałem do niej serca. To pojawiło się z czasem. W ślad za z
intelektualnym przeżywaniem muzyki Maestra, napłynęły emocje. Później nadeszło
zafascynowanie Jego muzyką i prawdziwa miłość do niej. Stanowi to dla mnie dowód
absolutnej wielkości tej muzyki. Także dlatego, że to nie jest twórczość przeznaczona tylko
dla specjalistów, dla znawców , którzy każdy piątek spędzają w filharmonii.
Pamiętam koncert w Filharmonii Narodowej, kiedy graliśmy jedno z pierwszych wykonań
Siedmiu bram Jerozolimy, wielkiego dzieła napisanego z okazji jubileuszu trzech tysięcy lat
istnienia miasta. I nagle widzę, że połowa publiczności ma łzy w oczach, a druga połowa już
płacze. To była niesamowicie emocjonalna sytuacja.
Fascynowało mnie, że Krzysztof wykształcił własny język kompozytorski. Kiedy usłyszy się
chociaż kilka nut, odpowiednio ułożonych w tę charakterystyczną sekwencję, naprawdę
trudno jest go pomylić z innym kompozytorem. Przy komponowaniu nie znał słowa
„niemożliwe”. Jeżeli powstały nuty, których nie dało się wykonać na istniejącym
instrumencie, po prostu tworzył nowy instrument. Tak właśnie zostały skonstruowane słynne
gigantyczne tubafony z rur kanalizacyjnych wykorzystane w Siedmiu bramach Jerozolimy.

Tamara: Wrócę do tezy, że w błądzeniu jest metoda. Odzwierciedla ona siłę i odwagę
Profesora. Dla mnie owo błądzenie oznacza przekraczanie pewnych norm. Profesor wciąż
poszukiwał i miał odwagę łamać wszelkie zasady tworzenia muzyki.

Iga: Zobaczyłaś tę „metodę” w ogrodzie w Lusławicach?

Tamara: Ogród nie może być tak po prostu tylko ładny. Oczywiście taki też jest, ale w
sposób niesamowity oddaje również styl kompozycji utworów. Nieraz wyobrażam sobie
Profesora, jak chodzi po ogrodzie i szuka rytmów. To tutaj odpoczywał, szukał inspiracji i
tworzył swoją muzykę. Nie miałam przyjemności poznać Go osobiście, więc w zasadzie
dotykałam Jego jestestwa poprzez rozmowy z Januszem, Jadwigą, Stasiem, dzięki chwilom
spędzonym z panią Elżbietą i za pośrednictwem tego, co po sobie pozostawił. W pewnym
sensie moje obrazy powstają na poziomie metafizycznym. Są sumą odbytych rozmów, tego,
co słyszę w muzyce Maestra, czego się o nim dowiaduję oraz co widzę i wyczuwam w
stworzonym przez niego ogrodzie. To taki konglomerat myśli, uczuć i wrażeń wizualnych,
których subtelności trudne do przekazania w słowach doskonale przekładają się na obraz.

Janusz: Przez wszystkie te lata wykonałem bardzo dużo fotografii państwa Pendereckich. Na
potrzeby albumu z całej kolekcji wybrałem około pięćdziesięciu zdjęć, których dopełnieniem
są fotografie autorstwa Tamary. W ciągu kilku miesięcy musiała stworzyć odpowiedź na moje
trzydzieści lat pracy z Krzysztofem.

Tamara: Zanim zaprezentowałam Januszowi pierwszy materiał, mieliśmy te same
wątpliwości. Absolutnie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym pokazać kolorowe zdjęcia, coś
na kształt czterech pór roku w ogrodzie. Jak już wcześniej wspomniałam, szukałam pewnych
metafor, które musiałam tworzyć w swojej wyobraźni i fantazjach, w ramach kreacji
współtworzonego przez nas uniwersum. Janusz przyznał się na spotkaniu do swoich obaw, że
być może zechcę zrobić kolorowe, takie pocztówkowe zdjęcia.
Mając już pewną wiedzę i wyobrażenia na temat ogrodu, określonej filozofii i głębokiej
wrażliwości Profesora, zaczęłam też rozumieć, co widział Janusz, fotografując Maestra, kiedy
ten grał lub spędzał czas ze swoją żoną. Kiedy dostajesz zastrzyk wiedzy o tym niezwykłym
człowieku oraz zaczynasz eksplorować Jego kreatywność i dotykać subtelnych strun Jego
duszy, zyskujesz pogłębione spojrzenie na całość tego wszechświata i poniekąd zaczynasz się
w nim zakochiwać.

Iga: Przyglądam się jednemu ze zdjęć ogrodu. Jest tam rytm, jest brzmienie. Słyszę to
zdjęcie.

Janusz: Dla mnie to muzyka na rozłożonych akordach molowych. Srebrny liść widoczny na
fotografii to przewodni temat grany przez obój. W tych obrazach naprawdę słychać muzykę.
Zafascynowało mnie, jak artystka, która nie jest zanurzona profesjonalnie w świecie muzyki,
potrafi budować muzyczne obrazy.

Tamara: Długo się nad tym zastanawiałam, zanim pozwoliłam sobie na czarno-białe
fotomontaże z szumem charakterystycznym dla fotografii analogowej. Zdjęcia Janusza
stanowiły gotowy scenariusz. Patrzyłam na nie i doszukiwałam się analogii w muzyce i
ogrodzie.

Janusz: Spoglądam na nasze podwójne zdjęcia przez pryzmat dźwięków. Dokładnie
pamiętam, który utwór był akurat wykonywany, kiedy fotografowałem Maestra i gdzie to
było.

Iga: Myślę o tej metafizyce, którą chcieliście tutaj pokazać. Widzę dialog między wami i tymi
pracami. Zawsze udawało wam się znaleźć awers i rewers?

Tamara: Nie każde zdjęcie da się z czymś połączyć, więc niektóre występują osobno. Nawet
rozłącznie tworzą jedność i stanowią kontynuację tej narracji.
Każdy element mojej fotografii odzwierciedla rytm. Nawet jeżeli jakiś fragment utworu
wydaje się łagodny, bardzo równy i subtelny, nagle pojawiają się ostre detale, które wybijają
odbiorcę z tego poczucia delikatności. I to właśnie wszystkie te elementy, które składają się
na fotomontaż, rozsadzają strukturę.
Niedawno, kiedy weszłam do ogrodu w Lusławicach, miałam wrażenie, że drzewa robią mi
psikusa, zaczynając ze mną rozmawiać i mnie zaczepiać. Elementy, które ożywiłam,
faktycznie się poruszają. Cały czas szukam w tych zdjęciach pewnej formy opowiadania, to
ciągły proces uczenia się Krzysztofa Pendereckiego. Śmieję się, że chodzę na randki z
Profesorem, to są takie moje randki twórcze.

Iga: Tak właśnie rozumiem twoje słowa: „Muszę doświadczyć twórczości Profesora i Jego
samego, zaznać Jego filozofii, żeby móc oddać to później na zdjęciach”. Januszu czy masz
zdjęcia, do których jesteś szczególnie przywiązany?

Janusz: Często byliśmy we dwóch w garderobie, pozostając w milczeniu. Nic nie mówiliśmy
i to był taki wyjątkowy moment. A cisza pomiędzy dźwiękami, pomiędzy próbą a koncertem,
taka głęboka cisza wybrzmiewa w dwójnasób. Mam takie zdjęcie zrobione w garderobie, na
którym Krzysztof jest po prostu zmęczonym, normalnym człowiekiem, a w tle w szafie wisi
kamizelka, Jego rynsztunek na scenę. (numer strony lub tytuł zdjęcia).

Tamara: Na drodze twórczej doświadczam poznania różnych wybitnych osób. Tak jak przy
Tadeuszu Rolke, tak i teraz przy Profesorze czuję, że mam sposobność dotknąć duszy
drugiego człowieka. Uczę się Jego podejścia, wrażliwości, odmiennego patrzenia na różne
sprawy i życie.

Iga: Czy dla Ciebie, Januszu album „Kosmogonia” jest pożegnaniem z Profesorem, tak to
odbierasz?

Janusz: Dla mnie w pewnym sensie to rzeczywiście powiedzenie „żegnaj, Krzysztofie”. Z
drugiej strony samo oglądanie zdjęć budzi niezwykłe emocje, bowiem za każdym stoją jakaś
muzyka i określona historia. Pożegnanie powiązane jest z symbolicznym hołdem. Mam
szansę pokazać Maestra jako człowieka ciepłego, towarzyskiego, z poczuciem humoru, choć
wszyscy znamy Go jako wybitnego dyrygenta. To pierwszy album w moim fotograficznym
świecie, a pierwszego albumu się nie zapomina. Miałem szczęście spotkać cudownych ludzi i
artystkę, która w ogrodzie w Lusławicach zobaczyła muzykę.

Iga: Janusz zamyka swój świat zawodowy i prywatny z Mistrzem. Tamaro, mówiłaś, że dla
Ciebie ta praca jest z kolei odkrywaniem twórczości Krzysztofa Pendereckiego.

Tamara: Nie da się tych utworów słuchać przy myciu naczyń. Trzeba oddać temu hołd
właśnie w takim akcie uważności. Słuchasz raz, drugi, trzeci, kontemplujesz i dociekasz, o co
w tym chodzi. Wtedy najbardziej irracjonalne dźwięki zaczynają nabierać sensu. Żeby
zrozumieć Jego muzykę, musiałam pogłębić swoją wiedzę w odniesieniu do licznych
aspektów życia tego wybitnego artysty. I poświęciłam na to rok.

Janusz: Potrzebowałem kilku lat, żeby zacząć oswajać muzykę Pendereckiego. Bywa, że
Maestro na zdjęciach wygląda jak Bóg Ojciec. Kojarzy mi się to tylko z jednym fragmentem
muzycznym. W Siedmiu bramach Jerozolimy wybrzmiewa głos Boga, komentarz muzyczny
grany przez trąbkę, ale nie taką normalną, lecz gigantyczną trąbkę basową. To najdoskonalsze
oddanie głosu Boga za pośrednictwem muzyki. Jestem przekonany, że przez Niego ten Bóg
naprawdę przemawiał.

Tamara: Ja też mogłabym się podpisać pod tym zdaniem. Krzysztof Penderecki jest dla mnie
właśnie takim głosem.

Janusz: Krzysztof kilkukrotnie mi mówił, że Jego muzyka nie jest tylko formułą jakiejś
harmonii czy zestawem utworów stworzonych na zamówienie, lecz stanowi wyznanie wiary.
Czuję bardzo podobnie. Wierzę, że Bóg objawia się i spotyka nas zarówno w przyrodzie, jak i
muzyce. Krzysztof Penderecki spotykał Go, tworząc genialny ogród i komponując genialną
muzykę. Mogę jedynie z tego czerpać i odczuwać bliskość z Maestrem. Dla mnie Jego
twórczość jest właśnie takim świadectwem istnienia Boga.

Iga: Amen.