Otwieramy książkę i patrzymy na jej pierwsze stronice. Widzimy rozrzucone na podłodze zatrzymane w czasie obrazy. Zapiski z bardzo długiego życia. Tadeusza tam nie ma. Jest na kolejnym zdjęciu, całkiem sam, w purpurowym pokoju, w którym „kolory bledną, symfonie cichną […] słychać dzwony”. Spogląda w stronę okna. Czy w jego pamięci wybrzmiewa tytułowa VII Symfonia? Wspomina czy może wybiega w przyszłość? Tamara Pieńko, autorka niezwykle intymnych portretów artysty, umożliwia nam towarzyszenie w jego zatrzymaniu, oddzielności i tęsknocie. Fotografie dopełniają wiersze Tadeusza skierowane do nieznanej kobiety. To słowa „za wcześnie urodzonego”, by doczekać jakiegokolwiek ukojenia przy niej.
W trakcie stanu wojennego, w 1982 roku, Tadeusz Rolke po rozstaniu ze swoją partnerką tworzy cykl zatytułowany „Beatrycze”. Wspominając go w jednej z naszych prywatnych rozmów, przywołuje cytat z wiersza „Spotkanie” Jana Lechonia. Bohater tego utworu, Dante Alighieri, zwraca się do podmiotu lirycznego takimi oto słowami:
„Nie ma nieba i ziemi, otchłani, ni piekła. Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”.
Dwa ostatnie zdania stają się mottem wspomnianego cyklu. Tym samym Tadeusz dołącza do męskiego korowodu tych, którzy płyną wraz z nurtem niespełnionej miłości…O niej i dla niej pisze dziewięćdziesięcioparoletni artysta swoje haiku, które znalazły się w „VII Symfonii. Dźwiękach miłości”. Ten głód wydaje się być stałym elementem jego artystycznej i osobistej tożsamości.
Beatrycze Tadeusza Rolke, sprzed czterdziestu lat, to kobieta bez twarzy, pozbawiona tożsamości: naga, z opaską na oczach i białymi skarpetkami na nogach. Była wyobrażeniem, symbolem i męską projekcją bliżej nieokreślonej idei kobiety wpisanej w końcówkę XX wieku. Kobiety uprzedmiotowionej i metafizycznej zarazem, wyłaniającej się ze świata za „ścianą bez drzwi”, jak to określił w jednym ze swoich wierszy Tadeusz.
Za jej pośrednictwem przywoływał ten rodzaj miłości, która karmi się przelotnym spojrzeniem i boleśnie przedłużaną tęsknotą, takiej, która ostatecznie staje się esencją pożądania czyjejś obecności oraz cielesności i życia jako takiego.Beatrycze Dantego oprowadza poetę po raju, do którego trafia tuż po bezpośrednim doświadczeniu straszliwych obrazów piekła i czyśćca. Nie zapytałam Tadeusza, czy w jego dawnym cyklu obrazującym odreagowanie cierpienia i miłosnej straty również należałoby się doszukiwać metafory jego dzieciństwa, tak bardzo naznaczonego traumą wojny. Wszak nie sposób wyzbyć się takiej myśli, kiedy zna się choćby pobieżnie życiorys tego artysty. Ile jest w tej tęsknocie za ideą kobiety dziecięcego pragnienia zespolenia się z matką i potrzeby odzyskania tak wcześnie utraconego poczucia bezpieczeństwa? Ile w niej chłopięcego głodu bezwarunkowego zachwytu i akceptacji ze strony innych, a ile czystego, wypełniającego każdą komórkę ciała pożądania, które samo w sobie staje się celem? Na te pytania jedynie bohater „VII Symfonii. Dźwięków miłości” zna odpowiedź.
„VII Symfonia. Dźwięki miłości”, którą od cyklu „Beatrycze” dzieli czterdzieści lat, przynosi nową perspektywę. Naga kochanka w białych skarpetkach przeistacza się w kobietę z podwórka pamięci, której obraz rozmywa się i powoli gaśnie, podobnie jak my znikamy z tego świata. Role się odwracają. W tym współczesnym projekcie to ON poddaje się cudzemu spojrzeniu. Fotograf, zakochany mężczyzna, pogubiony chłopiec i stary, doświadczony przez życie człowiek pojawiają się przed obiektywem aparatu, za którym stoi kobieta. Artystka Tamara Pieńko buduje relację, w której Tadeusz nie jest obiektem czy przedmiotem, kimś bez osobowości i twarzy. Nie jest również ideą. To człowiek z krwi i kości, podmiot doświadczający własnej niekompletności, cielesnej słabości i zmęczenia, mężczyzna obnażający swoje poczucie niespełnienia i samotność. Ten zbiór fotografii układa się w swego rodzaju zbiorczy portret niedokończony, który przez ponad trzy lata – bo tyle trwał proces twórczy –tuż przed jej oczami wyłaniał się do istnienia. Autorka zdjęć towarzyszy Tadeuszowi w jego rozpaczy, staje się jego powiernicą i towarzyszką w oczekiwaniu na miłość. Nie usłyszymy w tej opowieści cykania zegara w ciasnym, dusznym pokoju, zobaczymy za to otwarte przestrzenie wypełnione krwistoczerwonym światłem i ekstatyczną muzyką – a wszystko to wiecznie żywe, nie podlegające upływowi czasu.
Trzymamy w rękach album, który, czy tego chcemy, czy nie, przywołuje nasze własne przeżycia związane z tematem przemijania i brakiem spełnienia. Za pośrednictwem portretów stanowiących zapis twarzy i postaci ponad dziewięćdziesięcioletniego Tadeusza oraz jego liryków ta tęsknota nabiera szczególnej mocy. W tych zdjęciach nie ma nic z voyeuryzmu, ponieważ Tamara nie podgląda Tadeusza, lecz jest jego cieniem, Obecnością tuż przy jego Obecności, towarzyszką w trwaniu i niekończącym się oczekiwaniu na spełnienie.
Widziany przez obiektyw Tamary Tadeusz jest sam: zamyślony i zanurzony w autorefleksji, dotykający przedmiotów, mierzący się z własną starością. Tylko na dwóch zdjęciach widać kobietę, której stopy artysta tuli i całuje. Nagie stopy, bez białych skarpetek… Tadeusz dobrowolnie z pozycji obserwatora obiektu na chwilę przemienia się w obiekt pragnący. Jest niczym Bruno Schultz na swoim autobiograficznym rysunku z lat trzydziestych XX w. zatytułowanym „Kobieta na tapczanie i klęczący mężczyzna”, który myje jej stopy. Trwa w swoim oddaniu, bezkompromisowo i szczerze. Jego adoracja jest jawna – nie potrzebuje żadnych zapośredniczeń. Jest tym, który „kochał piękności cierpiąco dla bogów”, jak pisze w swoim „Epitafium”. Co znaczy, że kocha dla bogów? Kim oni są? Skoro zostali zapisani małą literą i w liczbie mnogiej, może ma na myśli tych z greckiego panteonu, rezydujących gdzieś w zakamarkach naszej genetycznej pamięci? Kiedy sięgniemy do źródeł, przypomnimy sobie, że starożytny Eros miał boską moc budzenia Psyche z uśpienia, a z ich związku narodziła się Hedone – bogini rozkoszy…Przywołany więc zostaje odwieczny motyw pożądania jako napędu do życia. Ta ścieżka może nas bezpośrednio doprowadzić do VII Symfonii Beethovena, która stanowi dla Tadeusza metaforę niespełnionej miłości. Sam Beethoven wspominał, że inspiracją do tego utworu były rzymskie bachanalia – wszak muzyka podobnie jak wino staje się środkiem duchowego upojenia. Ryszard Wagner określił VII Symfonię jako „apoteozę tańca”. To muzyka, która doprowadza do zespolenia ciała i umysłu, a tym samym umożliwia pełnię doświadczania.
Współgranie VII Symfonii z tematem przewodnim tego albumu staje się jeszcze bardziej namacalne, kiedy przypomnimy sobie, że Beethoven -ponoć ponury, wręcz mrukliwy z natury – notorycznie się w kimś zakochiwał i aż do śmierci towarzyszył mu obraz „wiecznej kochanki”. Nie wiem, czy Tadeusz o tym wiedział, kiedy pewnego słonecznego dnia we Francji usłyszał tę tęsknotę w jego muzyce. Dogłębnie wybrzmiała ona w jego duszy, w chwili kiedy wyglądając przez okno, dostrzegł znikający w wąskiej uliczce zarys sylwetki swojej Beatrycze…
To ciekawe, że artysta, który przez całe życie posługiwał się obrazem, użył muzyki do opisu stanów swojej duszy. Tamara Pieńko przełożyła te uczucia i impresje na język fotografii, tworząc zjawiskowe portrety Tadeusza zanurzonego we własnej fantasmagorii życia.
Alicja Długołęcka